Żywkowo to nie koniec świata. Alicja Fevrier trafiła tu po długiej podróży

2022-05-18 12:00:00(ost. akt: 2022-05-12 10:19:23)
Jesień w Żywkowie

Jesień w Żywkowie

Autor zdjęcia: archiwum Alicji Fevrier

Z pewnością każdy z nas zna kogoś, kto wyjechał z Polski w poszukiwaniu lepszego życia. Jednak są też tacy, którzy z „wielkiego świata” przeprowadzili się w miejsce dalekie od „wielkiego świata”. Choćby… do gm. Górowo Iławeckie.
Alicja Fevrier jest od września… sołtyską Żywkowa. Za sobą ma kilka lat spędzonych za granicą, ponieważ podążając za głosem serca i pragnieniem wolności przemierzyła pół świata. W końcu trafiła do bocianiej wsi, w której dom sprowokował jej męża do… ślubu.

Nie warto marnować roku


Pani Alicja pochodzi z Braniewa, gdzie mieszkają jej mama, babcia i dziadek. Bracia mieszkają za granicą, jeden z Hiszpanii, drugi w Rosji.
— W Polsce zostały tylko siostry mojej mamy i rodzina ze strony taty. Tata odszedł. Trudno powiedzieć, czy do wyjazdów zmusiła nas sytuacja w Polsce, czy po prostu ciekawość świata mamy w genach? Wyjechałam, kiedy nie dostałam się na studia. Miałam składać dokumenty za rok, a nie chciałam przesiedzieć tego czasu w Braniewie. Z roku zrobiło się dziesięć lat. Brat już wtedy mieszkał w Hiszpanii i kiedy tam pojechałam, zauroczyłam się… Zapisałam się do szkoły języka hiszpańskiego, szybko się go nauczyłam i spodobało mi się tam. Stwierdziłam, że nie wrócę tak szybko do Polski, a dokumenty na studia złożę właśnie w Hiszpanii.
Mt Cook, Nowa Zelandia
Fot. archiwum Alicji Fevrier
Mt Cook, Nowa Zelandia

— Długo tam pani mieszkała?
— Cztery lata, w czasie których ukończyłam licencjat z turystyki. Potem zaczął się kryzys i ciężko było znaleźć pracę. Stwierdziłam, że chcę spróbować czegoś nowego. Przez dwa lata mieszkałam w Londynie, zajmując się opieką nad dziećmi i szlifując język angielski. Potem wpadłam na pomysł, że pojadę do Francji nauczyć się języka i wtedy zdecyduję, gdzie będę mieszkać. Tam poznałam męża i stwierdziliśmy, że będziemy przez rok odkładać pieniądze, intensywnie pracować i… pojedziemy w nieznane. Przez trzy i pół roku podróżowaliśmy po Azji i Europie.

Marzenia trzeba realizować


— Co było impulsem do dalszej podróży?
— W 2014 roku straciłam tatę, a na początku 2016 roku mąż mamę. Będąc już w podróży stwierdziliśmy, że nie ma co gonić za pieniędzmi, bo życie jest kruche. Trzeba realizować marzenia! Czas na karierę i kredyty jeszcze przyjdzie. Mieliśmy szczęście, że nam się udało ten plan tak szybko zrealizować.

— Co was gnało?
— Zawsze lubiłam podróżować. Szukałam pracy z elastycznym grafikiem i wolnymi weekendami. Również mąż chciał podróżować, a pracując w korporacji miał ograniczone możliwości. Po krótkim urlopie zawsze miał niedosyt. Wszystko to sprawiło, że zrobiliśmy wszystko, żeby wyjechać.
Ahuriri Valley, Nowa Zelandia
Fot. archiwum Alicji Fevrier
Ahuriri Valley, Nowa Zelandia

Loteria wizowa o 3:30


— W jednej z rozmów wspomniała pani o latach podróży Azji i Europie.
— Podróż zaczęliśmy od Ameryki Południowej i Argentyny, a potem planowaliśmy w pół roku zwiedzić cały kontynent. Naszą podróż zaczęliśmy autostopem, z plecakami i namiotem. To był początek, nowe doświadczenie. Docieraliśmy się i już pierwszy miesiąc podróży dużo nas nauczył. Z powodów rodzinnych wróciliśmy do Francji, gdzie spędzaliśmy czas z rodziną. Potem wyruszyliśmy w podróż autostopem po Europie, po kilku miesiącach szukaliśmy pracy. W końcu naleźliśmy ją w Szkocji w zamku, gdzie mieścił się hotel. Przez dwa miesiące pracowaliśmy, a w wolnych chwilach jeździliśmy na wyspę, gdzie chodziliśmy po górach. Po Szkocji, które nas, urzekła wróciliśmy do Polski i zaczęliśmy przygotowywać się do wyjazdu do Azji. Planowaliśmy wyjazd na kilka miesięcy z opcją otrzymania wizy do Nowej Zelandii. Pojechaliśmy do Bangkoku, potem przez Kambodżę, Wietnam do Birmy. Wróciliśmy do Tajlandii, potem do Malezji. Uzyskanie wizy do Nowej Zelandii zajęło nam trochę czasu. Co prawda Francuzi nie mają limitów, ale dla Polaków przeznaczonych jest sto miejsc, które rozchodzą się w kilka minut po odblokowaniu sytemu. Udało się o 3:30 w nocy, kiedy byliśmy w Tajlandii. Po otrzymaniu wizy pojechaliśmy na rok do Nowej Zelandii.

— Zwiedziła pani wiele krajów. Który jest najbardziej przyjazny?
— Trudno powiedzieć. Nie mieliśmy niemiłych sytuacji, chociaż mam wrażenie, że Anglia ma już dosyć nas, Polaków, choć jednocześnie cenią nas za pracowitość. Wszędzie, w każdej podróży wiele zależy od tego, na kogo trafimy. Wszędzie są zarówno rasiści jak i ludzie otwarci.

— Jaki kraj poleciłaby pani na początek?
— Na pewno najbardziej przyjazna jest Tajlandia, która jest krajem rozwiniętym turystycznie. Nie zachęcam, by zaczynać podróż w Indiach lub Birmie. Bardzo podobało się też nam w Indonezji oraz Nowej Zelandii, jednak to indywidualna sprawa. Ważne, w jakim jedziemy nastroju i czego oczekujemy od podróży. Jeśli chodzi o nasze doświadczenia, bardzo podobało nam się w Indonezji Nowej Zelandii.
Palawan, Filipiny
Fot. archiwum Alicji Fevrier
Palawan, Filipiny

Ktoś nagle zgasił światło


— Tak długa podróż to z pewnością wiele przygód…
— Najbardziej pamiętam pierwszą podróż po Argentynie. Jechaliśmy autostopem i kiedy zaczęło się ściemniać, wylądowaliśmy na pustyni. Postanowiliśmy, że rozbijemy namiot. Zaczął wiać tak silny wiatr, że nas prawie przewracał i szukaliśmy miejsca, które będzie osłonięte. Mąż poszedł za górkę i nagle stało się bardzo ciemno. Jakby ktoś zgasił światło. Nie mieliśmy z sobą latarek, ja miałam dwa plecaki. Wiatr sprawiał, że nie było słychać naszych krzyków. Przez trzy godziny się szukaliśmy… Od tego momentu postanowiłam, że nigdy więcej się nie rozdzielimy i tak jesteśmy razem.

— Co was ściągnęło do Polski?
— Wczesnej mąż pracował dla dużej firmy, ale później posmakowaliśmy wolności i przestrzeni. Mieliśmy świadomość, że po trzech latach podróży nie damy rady powrócić do normalnej rzeczywistości, pracy w korporacji. Chociaż mieszkaliśmy we Francji wiedziałam, że na dłużej nie chcę tam zostać. Bardzo lubimy otwarte przestrzenie, lasy i łąki. Chcieliśmy czegoś nowego i pomyśleliśmy, że spróbujemy w Polsce. Najważniejsze, aby wokół panowały cisza i spokój. Życie na wsi, na łonie natury, z własnym ogrodem, warzywami i ekologicznym jedzeniem. Kiedy w 2018 roku urodziła się nasza córka, wróciliśmy do Polski, by tutaj się osiedlić. Szukaliśmy czegokolwiek, co byłoby na wsi, z dala od cywilizacji i na łonie natury.

Dom na końcu świata


— Jak się pani znalazła w Żywkowie?
— To zabawne, ale mąż zawsze lubił bociany i mówił, że jeśli znalazłabym dom z gniazdem bociana, mógłby mieszkać w Polsce. Znaleźliśmy ofertę sprzedaży domu, jednak mąż powiedział, że nie będzie mieszkał na końcu świata. A ponieważ byliśmy wtedy w Braniewie u mamy zaproponowałam, że pojedziemy i zobaczymy dom. Przyjechaliśmy i zakochaliśmy się w Żywkowie od pierwszego wejrzenia. Przeprowadziliśmy się tu w grudniu 2020 roku. W ten sposób po prawie 10 latach wróciłam na „moje” tereny.
Birma
Fot. archiwum Alicji Fevrier
Birma

— Co takiego w sobie ma gmina Górowo Iławeckie, że przyciąga do siebie ludzi?
— Może to przypadek? Jednak znam takich „przypadków” więcej i kilka osób, które przyjechały na teren gminy Górowo Iławeckie i tu zostały. Właśnie chcąc kupić dom w Żywkowie zostaliśmy małżeństwem. Okazało się, że obcokrajowiec nie może kupić w domu z prywatnym lasem. Wtedy kazałam mu klękać.

Europa zamieszkała w Żywkowie


— Skąd pomysł, żeby startować na sołtysa w Żywkowie?
— Jest to mała wieś, z małą ilością mieszkańców, dlatego szybko włączyliśmy się w społeczność. Kiedy poprzedni sołtys musiał zrezygnować ze stanowiska, odbyły się wybory. Mieszkańcy wytypowali mnie i… zostałam wybrana jednogłośnie.
— Żywkowo to miejsce na stałe?
— Taką mamy nadzieję. Jesteśmy otwarci, ale chcielibyśmy tutaj zostać. Wszystko jednak może się w życiu wydarzyć. Nasze gospodarstwo agroturystyczne pochłania dużą ilość czasu. Mąż pracuje zdalnie, więc wszystko się układa.

— Dziękuję bardzo za rozmowę.

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5